Kiedy z bratem tłumaczyliśmy ojcu, w czym tkwi istota leczenia, nie chciał wnikać. Wolał byśmy decyzję – czy ryzykować przyjęcie chemii – podjęli za niego. Nigdy wcześniej na to nie pozwalał – ten krowoderski zuch w chorobie okazał się bezradny, pogubiony, nie wiedział, co począć.
A do czego ty, jesteś potrzebna? – obruszył się, kiedy zaproponowałam, że pójdę z nim do onkologa. – No, ten, posłucham, co mówi, zanotuję. – Czy ja zwariowałem, że nie mogę zrobić tego sam?
Z wizyty nie zapamiętał nic. Dopytywałam – Jakie zaproponowano ci leczenie? Co będzie dla ciebie, tato, najlepsze? – Wspominał o chemii zaczynającej się na „a”, nie, nie, nie na „u”. A może na „e”? Okazało się, że najlepsza byłaby na „y”, ale w końcu dostał tę na „f”.
W silnym stresie człowiek wchodzi w inny stan świadomości. Tzn. słyszy to, co chce albo nic. Myśl goni myśl: złośliwy czy łagodny? Może uda się bez chemii? Ile mi zostało? Zdarza się, że chory dowiadując się o diagnozie, nie jest w stanie w nią uwierzyć. Bęcwał jeden pomylił się, pójdę do kogoś innego – broni się przed prawdą. Mówi się, że bliscy mają towarzyszyć osobie, która zmaga się z chorobą. Wspierać, odprowadzać, karmić, rozmawiać, załatwiać. Mają. Tylko że nie każdy chory tego potrzebuje.
Wsiadał rano w auto i sam jechał z Krakowa do Gliwic wziąć chemię. Wracał po południu. Pokazywał, że nic mu nie dolega – sobie i nam. Chciał usłyszeć: będzie dobrze, wyzdrowiejesz. Słyszał: zdobędziemy nowy lek, jest nadzieja. Zaprojektował swoje życie na 10 lat do przodu. Wierzył, że zwalczy czerniaka i jeszcze na niejednym meczu Cracovii zasiądzie na trybunie jako kibic. Bardzo chciałam ten czas dla niego wyprolongować, ścigałam się z losem i negocjowałam z NFZ refundację Yervoy. Kiedy z bratem tłumaczyliśmy ojcu, w czym tkwi istota leczenia (aktywizacja układu immunologicznego), nie chciał wnikać. Machał ręką, wolał byśmy decyzję – czy ryzykować przyjęcie chemii – podjęli za niego. Nigdy wcześniej na to nie pozwalał – ten krowoderski zuch, za PRL-u więzień sumienia, odkąd pamiętam, manifestujący suwerenność myśli – w chorobie okazał się bezradny, pogubiony, nie wiedział, co począć.
Pamiętam jak dziś: upalny koniec lipca 2011 roku. Tata z mamą na wakacjach w Bieszczadach, ja odbieram wynik jego badania tomograficznego. Płaski obraz USG pokazywał miesiąc wcześniej dwumilimetrową zmianę, teraz czytam, że guz ma wielkość 7 na 10 cm. Dopiero za tydzień ojciec ma wrócić do Krakowa. Przez siedem dni biję się z myślami. Ukryć wynik? Nie wolno, bez sensu, to jego zdrowie, życie. Powiedzieć? A jak się załamie? Topiłam się w morzu smutku. Nie chciałam, żeby cierpiał, choć wiedziałam, że w tej sprawie mocy sprawczej nie mam. Kombinowałam, kluczyłam, przez telefon mówiłam, że coś tam wiem, ale nie do końca. On wiedział, że ja wiem, ale wolał wszystkiego jeszcze nie wiedzieć – miał w końcu wakacje. Kiedy już stanął w drzwiach mojego mieszkania, spojrzał na mnie tym jednym niebieskim okiem. Niedobrze, co? – rzucił. Mogłoby być lepiej, ale zadziałamy, tato. Przeczytać ci? – zaproponowałam. W odpowiedzi wziął kartkę, w skupieniu analizował bezlitosny opis stanu jego wątroby. Słyszałam jego oddech i walenie mojego serca. W tym momencie był najbardziej samotnym człowiekiem na świecie. Chciałam go objąć, ale czuły gest by odtrącił, współczucia nie chciał. Wolał działanie – motywował go konkret. Pokazałam napisany do NFZ kolejny wniosek odwoławczy o umożliwienie leczenia. Właśnie idę złożyć go na dziennik podawczy – zakomunikowałam. Dziękuję, Kasiu. I dodał – A po wizycie u lekarza, to ja sobie pójdę na mecz.
« Poprzedni