Po reakcjach na mój felieton zatytułowany „Brawurowe dziewczyny” z trwogą skonstatowałam, że część czytelników Medycyny Praktycznej uznała go za moją deklarację polityczną. Pojęcia nie mam, którą opcję miałabym lansować, jeśli uznałam, że obie panie - Pawłowicz i Janda - używają języka stygmatyzacji; pogardliwego dla ludzkiej podmiotowości. Mój wniosek jest klarowny: z równym retorycznym zacięciem zaczęła mówić prawica i lewica, ekstremizm i liberalizm. Pięć razy przeczytałam to, co popełniłam, czego, przysięgam, po publikacji nie mam w zwyczaju czynić, szukajac frazy, która mogła wywołać tyle wzburzenia. Nie dość, że nie znalazłam, to jeszcze dotarło do mnie, że wraca czarna jak smoła epoka, w której każdy komunikat jest uznawany za polityczny. Nawet jeśli dotyczy spraw humanistycznych. I to jest pułapka naszych czasów. Dowód na to, że narracja ideologicznych interesów zawładnęła naszym rozpoznawaniem rzeczywistości.
Bo chodzi o język, którym opisujemy świat. Jakich użyjemy czasowników, rzeczowników i przymiotników. Gdzie postawimy akcenty. Jeśli wypowiedzi osób publicznych są naznaczone obrazem, w którym starzenie się, klimakterium, niedołężność, etc. to wstyd, hańba i trampolina ku temu, by wygarnąć komuś ułomność, oznacza to nie mniej nie więcej, że ci którzy w ten sposób komunikują się ze światem dokładają cegłę do muru okalającego getto. Co w getcie jest zamykane? Schyłkowość, trudność, także choroba.
W minionych wiekach w manipulacyjny dyskurs została zaprzęgnięta gruźlica. To Machiavelli po raz pierwszy użył jej w kontekście politycznym. Za ciosem poszli naziści – w 1939 roku Hitler oskarżył Żydów o „wywołanie rasowej gruźlicy wśród narodów.” Utożsamienie wroga z chorobą śmiertelną, która budzić ma społeczne przerażenie, służy do działań perswazyjnych. W XX wieku gruźlicę zastapił rak. Oraz starość, traktowana dziś jako chroniczny stan dysfunkcjonalności, który trzeba zadeptywać butami totalitarnej młodości.
Naprawdę dobrze, że AD 2016 wydawnictwo Karakter w fantastycznej edycji wznowiło esej Susan Sontag „Choroba jako metafora”. Powodem by dziś już nieżyjąca pisarka zmierzyła się z tym tematem, było osobiste doświadczenie: nowotwór piersi, szpital, kolejne terapie, lekarski język pozbawiający złudzeń, absurdalne, a jednak upiornie realne poczucie winy wynikające z myśli, to wszystko, co dzieje się w jej ciele to kara za grzeszne życie.
Porusza to, że ten esej pisany prawie cztery dekady temu nie stracił na aktualności. Bo wszystko inne uległo zmianie – granice państw, obyczajowość, postęp cywilizacyjny pożerający własny ogon. Stałe jest tylko jedno: zakonserwowany niczym egipska mumia stosunek do choroby. Język wpychający ją w ślepą uliczkę degradacji. Upokarzający. Napastliwy. Od Machiavellego, przez Hitlera po współczesnych decydentów używany do rozgrywania populistycznych meczów. I wyjątkowo zaraźliwy.