×
COVID-19: wiarygodne źródło wiedzy

Jej mąż zmarł na raka po długiej walce. "Jakbym wróciła z wojny"

Justyna Tomska rozmawia z Ewą Szawul
Portal MP.PL

Otóż nie upłynęła minuta, a moje życie dokonało obrotu o sto osiemdziesiąt stopni. Jakbym się przerzuciła z planety marzeń i snów na taką rodem z piekła.

Ewa Szawul, Wojciech Szawul

Ewa Szawul z mężem Wojciechem. Fot. z archiwum prywatnego

Tego dnia piekielny ogień objął tylko moją głowę, jakby chciała zrozumieć, a może wyjść naprzeciw najświeższym wydarzeniom w głowie W. Otóż w głowie W. działo się coś bardzo niepokojącego, co spowodowało jego utratę przytomności oraz epileptyczne spazmy i wprawiło w osłupienie kolegów z kabaretu. W. jak zwykle wszystkich zadziwił.
Powyższy fragment oraz wszystkie następne zaczerpnięte zostały z książki "Burza w mózgu" Ewy Szawul (WAB, 2014)

Przecięcie czasu na pół

Nawet nie chodzi o pierwszy atak epilepsji mojego męża. Przecięcie nastąpiło później. Stałam przy zlewie i rozmawiałam przez telefon z kolegą Wojtka, który był z nami przez jakiś czas choroby. Wziął go na pierwszą tomografię, jeszcze przed rezonansem. Zadałam mu intuicyjnie pytanie, czy ten cień to może być guz mózgu. Nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy. I on wtedy powiedział, że tak, że to może być guz. I nagle całe życie przedzieliło się na dwa. Na życie przed chorobą i na życie z chorobą. Ale być może wtedy, tamtego dnia, tylko we mnie nastąpił ten mały kataklizm.

Złe przeczucia

Mimo nadziei, podświadomie od początku wiedziałam, że to się nie skończy dobrze. Oczywiście tłumaczyliśmy sobie ten atak epilepsji, że za dużo imprez, za mało snu, alkohol, ale w głębi duszy wiedziałam, że to coś groźnego. Od razu pomyślałam, że to może doprowadzić do śmierci. Teraz też miewam przeczucia. Ale często mieszam lęki z intuicją, bo jestem z natury lękowa. I czasami wydaje mi się, że coś jest przeczuciem, a tak naprawdę jest lękiem. Ale wtedy odbierałam pełną grozę sytuacji. Może tak się czuje śmierć. Wiedziałam, że coś złego krąży w powietrzu.

Cena przetrwania

Miałam 26 lat, wtedy ma się inne siły. Większe, nieograniczone wręcz, jak się wydaje. Choć to złudne, jak pokazuje mój przypadek. Ale przez jakiś czas można niedosypiać, przemęczać się i działać dalej. Człowiek idzie na całość w uczucia, we wszystko. Nie myślałam o emocjonalnych kosztach takiego trybu życia. Nie jesteśmy nauczeni, jak chronić samego siebie w takich sytuacjach. Bo kiedy i kto miałby nas tego nauczyć? Dopiero jak przyjdzie choroba – własna lub ukochanej osoby – uczymy się dbać o siebie. Nie ma się świadomości, że walcząc o kogoś, robi się to własnym kosztem: zdrowia fizycznego i psychicznego.

Nerwowe deficyty są nieodwracalne. Gdy sobie człowiek nadwyręży system nerwowy, to te ubytki zostają już na całe życie. Mimo późniejszej dbałości o regenerację, mimo terapii, sportu, mimo rehabilitacji i dosypiania, nigdy nie wróciłam do stanu sprzed choroby Wojtka, do tak zwanej pełnej formy. I zawsze, gdy zaczyna się stres, widzę, że nie mam takiej odporności nerwowej jak inni.

W ciągu najbliższych dni nasze życie przeskoczyło na sąsiedni tor, znany z „Chirurgów” albo „Doktora House’a”. Patrzyliśmy na nie z boku z grymasem bezbrzeżnego zdumienia, gdy doktor J. albo K. wygłaszali kolejne opinie i obwieszczali głosem zmodulowanym do szeptu, że owszem, ten cień to guz, a guz to rak. Rak mózgu. Astrocytoma anaplasticum.

Pójście na wojnę

Miałam efekt stresu pourazowego. Jakbym poszła i wróciła z wojny, tak powiedziała jedna psycholożka.

"To nie czas na doping, na pokrzepiające hasła, a tym bardziej na łzawe deklaracje. Osoba towarzysząca powinna przede wszystkim wezbrać się w sobie i przesunąć delikatnie na sąsiedni tor. Bo nie o nią tu chodzi. To znaczy nie bezpośrednio."
Jak towarzyszyć osobie chorującej na raka? Dla Portalu MP.PL pisze Ewa Szawul

(...) W. na bordowej kanapie krztusił się (...). Pozycja, w której go znalazłam, nie była zbyt bezpieczna, gdyby na przykład W. miał atak epileptyczny, co podejrzewałam (...). Z trudem wyłowiłam z pamięci numer, bo mój mózg działał całkowicie na własną rękę i zdawał się nie współpracować ze świadomością. Kiedy tak siedziałam z rękoma zwieszonymi jak przywiędłe trawy, zauważyłam, że trzy tipsy mam zdarte, dwa nadłamane, a dłonie pokrwawione tu o ówdzie. Uległam analgezji, nie czułam bólu. (...) Dzień ów położył się cieniem na dniach sąsiednich i nawet trochę dalej. Kiedy wracałam do niego myślami, to zawsze z trwogą, nieustannie wyłapując odgłosy W., czy to przez sen, czy to z drugiego pokoju. Nastawiłam czujność na poziom max.

Załamanie nerwowe

Miałam. W połowie choroby Wojtka. Dobrze, że wtedy, a nie tuż przed jego śmiercią lub w żałobie. Żałoba jest drugą ogromnie stresującą sytuacją. Mogłabym się nie podnieść. Przeżyłam załamanie, zaczęłam się podnosić i był jeszcze Wojtek, jeszcze mogłam przy nim się podnieść. Mogliśmy się sobą nawzajem opiekować. To było błogosławieństwo. Taki rodzaj bólu i beznadziei przychodzi wraz z żałobą, że naprawdę bywa groźnie. W żałobie na szczęście miałam już to doświadczenie. Mogłam zaaplikować sobie wszystko to, czego się wcześniej nauczyłam. Przed śmiercią Wojtka umiałam już sobą kierować.

Załamanie nerwowe cz. 2

Może to trzeba przeżyć, żeby potem móc się sobą zaopiekować. Ja nie widziałam w sobie wcześniej żadnych przesłanek, nie miałam świadomości, jak bardzo źle się we mnie dzieje. Gdy do Bydgoszczy, gdzie wyjechaliśmy z Wojtkiem na naświetlania, przyjeżdżali znajomi i przytulałam się do nich, miałam kurcz szyi, a to był przecież objaw. Objaw potwornego napięcia nerwowego. A wcześniej nie odebrałam żadnego sygnału: uwaga, trzeba się zatrzymać, odpuścić. Myślę, że w takiej sytuacji dobrze jest znaleźć sobie grupę wsparcia. Trzeba szukać towarzystwa osób, które coś podobnego przeżyły i czerpać z ich doświadczenia. Dopiero będąc w żałobie to zrozumiałam.

Przyjaciele

Tuż przed śmiercią mojego męża też pojawił się we mnie taki pęd , żeby jeszcze więcej dać z siebie, jeszcze bardziej zaopiekować się Wojtkiem, ale wtedy przyjaciele uświadomili mi, że powinnam najpierw rozpoznać własne granice wytrzymałości i w odpowiedniej chwili powiedzieć sobie stop. Widzieli co się ze mną dzieje.

Wojtek poszedł do mamy

Bez przyjaciół bym tego nie przetrwała. Musiałam zebrać siły na nadchodzącą śmierć Wojtka, wzmocnić się psycho-fizycznie. Starałam się odespać, zdławić bóle głowy, które nękały mnie z przemęczenia i z nerwów, próbowałam coś poczytać, obejrzeć, zmienić temat w głowie. To pomagało, ale tylko trochę.

Ścieżka zdrowia

Na naświetlania pojechaliśmy z Krakowa do Bydgoszczy. Spędzałam z Wojtkiem dzień, wieczorem go naświetlano, po zabiegu wracałam do wynajętego od teatru mieszkania. Tam dręczyło mnie przytłaczające poczucie osamotnienia. Tęskniłam za domem w Krakowie. Tylko tam mogłam zregenerować siły, poczuć się bezpiecznie. Myślę, że ten brak i niepokój związany z kuracją przyczynił się do załamania nerwowego. Zaczęło się od fobii lokomocyjnej. Jeździłam do szpitala, w którym naświetlano Wojtka mikrobusem i pierwsze objawy wystąpiły właśnie podczas takiej podróży. Walczyłam z atakami przez całe lata i generalnie się wyleczyłam. Ale wciąż w busach czuję się mocno niepewnie i wolę ich unikać. Dwa przystanki to jest maks. Chodzę na terapię. Miałam przerwę, ale teraz wróciłam, bo przeszkadzają mi różne zaprzeszłości, z którymi wciąż się jednak zmagam. 13 lat. Wierzę, że kiedyś się rozwiążą. Bo na stare stresy nakładają się te nowe. To przytłaczające myślenie, które dźwięczy gdzieś w podświadomości, że wszystko kończy się źle, nieszczęśliwie, że każdą sytuację wieńczy śmierć. Pracuję nad tym.

Samotność

Byłam przerażona stanem Wojtka, który nastąpił w drugiej połowie terapii naświetlaniami. W pewnym momencie niemal zupełnie odpłynął, uwstecznił się, stał się dzieckiem. Nikt mnie na to nie przygotował. Żaden lekarz nie wspominał wcześniej, że może tak się stać. Wiedziałam jedynie, że Wojtek może mieć mdłości i bóle głowy. Byłam bezradna.

W drugiej części naświetlań musiałam podpisać cyrograf, jak to nazwałam. Pewnego poranka stan Wojtka pogorszył się tak bardzo, że lekarz wahał się, czy podtrzymać terapię. Zadał mi pytanie, czy kontynuujemy naświetlania, czy też nie. Nie byłam gotowa na taką decyzję. A Wojtek był przecież nieświadomy, nie mógł w żaden sposób zdecydować o sobie. To było psychicznie nie do udźwignięcia. Co zrobić: kontynuować, ryzykując, że mąż tego nie przetrzyma, czy wstrzymać się, ale wtedy terapia mogła się okazać nieskuteczna – guz mógłby pozostać niezmieniony? Długo siedziałam przy Wojtku. Wsłuchiwałam się w niego i w intuicję. W końcu zaryzykowałam i dokończyliśmy naświetlania. Terapia przedłużyła mu życie o 2 lata.

Powrót do domu po naświetlaniach

I nagle okazuje się, że nie mogę z niego wyjść. Lekarz rozpoznał u mnie agorafobię. Właściwie wszystko zaczęło wywoływać u mnie ataki paniki. Nawet wykonując banalne prace domowe nachodziły mnie natrętne myśli, że zaraz coś się stanie.

Najpierw dostałam od lekarza jakieś leki, ale mam dużą niechęć do tego typu terapii, więc starałam się przyjmować małe dawki. Zaczęłam też ćwiczyć, żeby móc z nich jak najszybciej zrezygnować. Wiadomo, sport podnosi nastrój, jest dobry na ogólne samopoczucie. To wtedy odkryłam rower. To on pomógł mi przezwyciężyć agorafobię, z jego pomocą stopniowo „oddalałam się” od domu. Jadąc czułam się bezpiecznie. Zaczęłam na rowerze jeździć do terapeutki.

Także gdy jechaliśmy na następną operację do Bydgoszczy, musiałam ze sobą zabrać ten rower. Jeżdżąc – koiłam nerwy. Dużo też wizualizowałam. Że idę gdzieś i się nie boję. I w ten sposób racjonalizowałam ataki paniki. Z wizualizowaniem nie miałam problemu. Wcześniej chodziłam na różne warsztaty aktorskie, gdzie wykonywałam ćwiczenia na wyobraźnię i okazało się, że wizualizacje to dokładnie to samo. Jak pojawiał się atak paniki, zamykałam oczy i mentalnie wchodziłam w dobre, bezpieczne miejsce. Małymi kroczkami zmniejszałam dawki leków i powoli wracałam do normalnego funkcjonowania.

Nadszedł czas na brachyterapię, za pomocą której zamierzano wysmażyć choćby częściowo rozbestwiony guz. (...)Powstała kwestia wyjazdu do Bydgoszczy, tym razem jawiącego mi się – dość absurdalnie – jako coś niemożliwego do wykonania. Prędzej weszłabym bez butli tlenowej na Mount Everest. (...) Nie jedź – zdecydował. – Przecież będzie mama. To nie operacja. Po co masz się rozsypać nerwowo? Rozsądek W. rozłożył mnie na obie łopatki. – Poza tym masz pracę. Miałam. Sztukę edukacyjną, która czekała już czas jakiś, bo za nic nie mogłam się skupić. (...) Napisanie sztuki to było mało. Musiałam zrobić coś więcej, by zapełnić tę pustkę, jakoś usprawiedliwić dezercję własną oraz bezmiar lęku(...).U fryzjera będąc (odrabiałam wszelkie zaległości pracowo-medyczno-kosmetyczne; odgruzowywałam się gruntownie z zewnątrz i od środka), przeglądałam właśnie „Cosmopolitan”, gdy na jednej ze stron zobaczyłam zapowiedź konkursu literackiego. „Zostań polską Bridget Jones” – nawoływał gromko twórca reklamy. (...) To było to. Moje alibi, moja zasłona dymna dla dezercji. Jeśli nie pojechałam z W. na leczenie, przynajmniej napiszę powieść.

Być poza zasięgiem choroby

Ta potrzeba narastała wraz z nasileniem choroby. Czułam jak stopniowo choroba zagarnia nie tylko mózg Wojtka, ale i mój. W pewnym momencie już wszystko się wokół niej kręciło Jakby była w powietrzu. Przyjaciele mówili, że to się czuło. Gęsto było od choroby. Czasami miałam wrażenie, że w naszym mieszkaniu nie ma czym oddychać. Podobnie odczuwałam ataki paniki. Byłam przerażona, że się uduszę. To był taki stan, że zaraz zacznie się, krzyczeć, kopać, uciekać.

Gdy Wojtek pojechał beze mnie na brachyterapię do Bydgoszczy lub w ostatnim etapie choroby do mamy– jak się potem okazało bezpowrotnie, poczułam, że powietrze w domu znacząco się rozrzedza. Tęskniłam za nim ogromnie, ale musiałam wytrzymać, inaczej załamałabym się po raz drugi. Wiedziałam że muszę odpocząć, że muszę nabrać sił na najgorsze. Gdy dzwoniłam i rozmawialiśmy przez telefon, na tyle, na ile Wojtek był w stanie rozmawiać, to automatycznie ciekły mi łzy, nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy.

Ewa Szawul

Ewa Szawul. Fot. stowarzyszenie-sla.pl

Przygotować się na śmierć

Na to człowiek nigdy nie jest w stanie się przygotować. Ale wcześniej już trochę czytałam o tym, co się dzieje w mózgu opanowanym przez glejaka na tym ostatnim etapie i powoli zaczynało do mnie docierać, jak to może wyglądać. Bardzo pomogły mi rozmowy z psycholożką-logopedką, którą przychodziła do Wojtka uczyć go na nowo mówić. To ona pomogła mi najbardziej. Z neurochirurgiem rozmawiało się o konkretach, z neurolożką rzadko, bo była zajęta, jak to dobry fachowiec, ale i ona była mocno zadaniowa. Szpital wtedy nie proponował opieki psychologa. Teraz to się pewnie zmieniło – w Hospicjach, czy dobrych Domach Opieki (takich jak choćby ZOL na ul. Wielickiej) psycholog opiekuje się zarówno chorym jak i rodziną. To strasznie ważne, żeby ktoś nam wyjaśnił, jak może taki proces wyglądać, jak do niego podejść. Żeby odpowiedział na pytania. Taka rozmowa pomaga na przykład zniwelować wyrzuty sumienia.

Wyrzuty sumienia

Wojtek miał do mnie bezgraniczne zaufanie. Po każdej operacji, gdy się budził, szukał mnie wzrokiem. Bardzo zbliżyliśmy się do siebie podczas tej choroby. Jakby jedno stało się zależne od drugiego. Może to nawet było nieco niezdrowe, ale taki znaleźliśmy sobie sposób na przetrwanie.

Gdy więc przeniósł się do mamy, miałam ogromne wyrzuty sumienia, choć przecież jej ufałam. Wcześniej miałam wyrzuty, że nie pojechałam na brachyterapię. Bo wydawało mi się, że jak jesteśmy razem, to mniej nam grozi. I że możemy siebie nawzajem jakoś uchronić.

Hospicjum

Byliśmy przerażeni nie tyle miejscem, co nazwą – my jako rodzina – Wojtek wtedy już miał mocno przytłumioną świadomość. Psychoterapeutka wspomniała, że to może być najlepsze wyjście nie tylko dla rodziny, ale i dla Wojtka. Tyle, że kojarzyło się nam to z umieralnią, z ostatecznością. I nic dziwnego, bo to jest właśnie „miejsce ostateczne”, gdzie wielu śmiertelnie chorych dzieli swój los. Ale ludzie potrafią w hospicjum żyć w dużo lepszych warunkach, niż gdyby byli w domu – bez niepotrzebnego bólu, medycznie zaopiekowani. Mimo to, jest to zawsze trudna decyzja, którą odkłada się, dopóki można. W pewnym momencie, w sytuacji skrajnej trzeba się było jednak zdecydować. I nie żałowaliśmy. W domu Wojtek odszedłby szybciej i w dużo większych bólach. Hospicjum okazało się prawdziwą ulgą. Wybraliśmy hospicjum Św. Łazarza w Krakowie.

Ludzie pracujący tam przykładają wielką wagę, żeby wszystko było idealnie dla człowieka, który odchodzi. Hospicjum a szpital to dwie różne bajki. Nie było zniecierpliwienia w tych ludziach. Ci ludzie wiedzą po co tam są. Pracują tam ludzie oddani chorym, którzy przykładają wielką wagę do tego, żeby jak najlepiej pomóc człowiekowi, który odchodzi. Znakomicie przeszkoleni i empatyczni, nie okazujący zniecierpliwienia, jak to się zdarza w szpitalach. Ci ludzie wiedzą po co tam są.

Gdy po raz pierwszy w hospicjum zapytano mnie, czy chcę herbaty lub czy w ogóle czegoś potrzebuję, to się rozpłakałam, tak nie nawykłam do troski o kogokolwiek, poza chorym. Tam po prostu rozumiano, że osoba bliska też cierpi i bywa bardzo wyczerpana.

Pewnej nocy zasnęłam bardzo głęboko na chwil parę, ignorując do cna elektroniczną nianię. Nagle zerwałam się i zobaczyłam, jak W. stoi nade mną. Cos takiego było w jego spojrzeniu, coś z jednej strony pustego od środka, jakby pozbawionego znaczenia, a z drugiej ciężkiego od treści. To nie był W., to był jeden z wątków jego choroby, który zobrazował się przypadkiem nade mną w środku nocy.(...) Wstałam, drżąc lekko ze zmęczenia i niepokoju jednocześnie i zaprowadziłam go do łazienki. Gdy wychodziliśmy, wtulił się we mnie jak dziecko. Wątek z horroru ustąpił. Współczucie, tęsknota i żal przemieszały się równo z miłością. Mimo wszystkich uczuć towarzyszących kochałam go niezmiernie, może nawet bardziej, bo gdy najbliższa ci osoba cierpi, kumulujesz w sobie tę miłość, pomnażasz, jej siłą pragniesz odwrócić wszystko, co złe. Zanim się zorientowałam, usnęłam w jego ramionach, odsuwając chwilowo zdrowy rozsądek. To była ostatnia nasza noc tak blisko.

Cierpienie obraca się w dobro?

Tak było w naszym przypadku. Nasz związek bardzo się wzmocnił w czasie choroby. Nie wiem, czy kiedykolwiek doświadczyłabym tak mocnej miłości, gdyby Wojtek nie zachorował, gdyby nie groziło nam to, że być może wkrótce będziemy się musieli rozstać. To dla mnie wielka wartość. Pomogło mi to spojrzeć głębiej, docenić rzeczy pozornie nieistotne. Przez to teraz w nowym związku też widzę szerzej i kocham bardziej. Tak naprawdę kochać nauczyłam się dopiero w czasie choroby Wojtka. Nauczyłam się też być lepszym człowiekiem. Gdy teraz myślę o sobie sprzed choroby, wcale się sobie nie podobam i cieszę się ze zmian, które we mnie zaszły, mimo że są okupione dużym cierpieniem, mimo że nadszarpnięte w tym czasie nerwy dokuczają mi do dziś.

Żałoba

Minęło wiele lat, ale wciąż w jakimś sensie ją przeżywam. Myślę, że to przeżywanie się zakończy, gdy przestanę widzieć w każdej nowej sytuacji widmo śmierci, gdy przestaną pojawiać mi się w głowie fatalistyczne myśli. Powoli z tego wychodzę. Świadczy o tym chociażby to, że napisałam książkę i wysłałam ją do wydawnictwa z nadzieją, odsuwając myśl, że w moim życiu wszystko musi skończyć się porażką.

Żałoba cz. 2

By ją jakoś przeżyć, by się zabezpieczyć przed skrajną rozpaczą, posiłkowałam się poradnikami. A może trzeba było od razu wyjść do ludzi. A nie czekać do momentu, gdy już sama nie mogłam sobie pomóc. Nie zdawałam sobie też sprawy, że ludzie w takich sytuacjach czekają na jakiś znak. Nie chcą być nachalni.

Wielu tej sytuacji nie sprosta, bo to jednak niełatwe obcować z człowiekiem pogrążonym w totalnym smutku. Ale inni pozostaną. Ci, którzy w najtrudniejszym czasie ze mną zostali, mają u mnie kredyt na wszystko. Wszystko im wybaczę i wiele dla nich zrobię. Przyjaciele i znajomi opiekowali się mną na różne sposoby – a każdy z nich był mi potrzebny. Na przykład jedna koleżanka przychodziła do mnie raz w tygodniu i szła ze mną na cmentarz. Wylewały się wtedy ze mnie słowa i łzy, a ona tylko słuchała i czasem głaskała mnie po głowie. Gdy wracałam do domu, było mi lżej.

Wieczory i świty

Bardzo trudne. W żałobie całkiem przestawiła mi się doba. Budziłam się nad ranem, koło 5 z gonitwą myśli. Często wtedy wychodziłam z domu, biegałam lub jeździłam na rowerze. Wolałam to, niż tabletki nasenne. Wracałam, szłam spać i wstawałam z pewną dozą energii, zdolna do działania. Najgorsze były wieczory, gdy uświadamiałam sobie, że jestem sama, że nigdy już Wojtka nie zobaczę i pojawiała się myśl, że wszystko już na mną, że nic mnie już nie czeka… Przychodził czarny nastrój, który mnie splatał kokonem. Ból głowy, czy zęba w takiej chwili był prawdziwym wybawieniem, bo mogłam się na nim skupić, odwrócić uwagę od bólu emocjonalnego.

Trzeba do ludzi

Półtora roku po śmierci Wojtka umarł zaprzyjaźniony aktor z Teatru Ludowego i zaczęłam spotykać się na pogaduchy z jego żoną. Od razu poczułam się lepiej. Była mi potrzebna taka wymiana doświadczeń, myślę, że jej też, choć ona była twardsza, inaczej przeżywała różne kwestie. Poza tym miała na wychowaniu dwójkę dzieci, co z jednej strony rodzi ogromną odpowiedzialność, ale jest też pewną ulgą – człowiek skupia się na emocjach dzieci, nie siedzi sam we własnej głowie. Myślę, że dzieci w takich sytuacjach pomagają, można w nich ulokować dodatkowe zapasy miłości, przeniesione z osoby, która odeszła. No i wnoszą dużo życia, energii. Dlatego cieszę się, że miałam choć zwierzątko – króliczka. Bardzo potrzebny był mi ktoś do kochania.

Co robić?

Robiłam wszystko, co mi się przypomniało, co mogłoby zapełnić pustkę. Rozmawialiśmy wiele z Wojtkiem o naszych marzeniach, wiele odkładaliśmy przez chorobę. Teraz przyszedł czas na choćby częściową realizację planów, znalezienie czegoś, co sprawiłoby mi choć trochę przyjemności.

Podjęłam więc ciekawą pracę w Dworku Białoprądnickim i zapisałam się do szkoły pisania, jak zawsze radził mi Wojtek. To było nowe, świetne środowisko złożone z ludzi wrażliwych i pełnych empatii, w dodatku takich, z którymi łączyła mnie pasja. Bardzo mi to pomogło.

Słowo dla innych

Ten ból kiedyś ustąpi. Wiem, że to banał, ale naprawdę tak jest. Zostaną wspomnienia, głównie te piękne, i wdzięczność, że się kogoś poznało i pokochało. Myślę, że gdyby mi to wtedy, na etapie żałoby, powiedział ktoś, kto przeżył podobne chwile, dałoby mi to nadzieję.

Ewa Szawul (ur. 1972) - autorka scenariuszy przedstawień teatralnych i powieści. Jej sztuka „Light my fire” otrzymała II nagrodę w Ogólnopolskim konkursie Stowrzyszenia DARMA na polską sztukę współczesną. Powieść „Koncert na dwa basy i altówkę” zdobyła nagrodę w konkursie literackim „Dziennika polskiej Bridget Jones”. Niedawno wydała autobiograficzną powieść„Burza w mózgu”, w której opowiada o chorobie męża.

Wojciech Szawul (1965-2002)- absolwent krakowskiej PWST, aktor Teatru im. Juliusza Słowackiego oraz Teatru Ludowego w Krakowie, członek Kabaretu pod Wyrwigroszem. Pomysłodawca Krakowskiego Rautu Aktorów.

05.04.2016
Zobacz także
  • Diagnoza zawsze jest szokiem. Jak towarzyszyć osobie chorującej na raka?
Doradca Medyczny
  • Czy mój problem wymaga pilnej interwencji lekarskiej?
  • Czy i kiedy powinienem zgłosić się do lekarza?
  • Dokąd mam się udać?
+48

w dni powszednie od 8.00 do 18.00
Cena konsultacji 29 zł

Zaprenumeruj newsletter

Na podany adres wysłaliśmy wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Dziękujemy.

Ten adres email jest juz zapisany w naszej bazie, prosimy podać inny adres email.

Na ten adres email wysłaliśmy już wiadomość z linkiem aktywacyjnym, dziękujemy.

Wystąpił błąd, przepraszamy. Prosimy wypełnić formularz ponownie. W razie problemów prosimy o kontakt.

Jeżeli chcesz otrzymywać lokalne informacje zdrowotne podaj kod pocztowy

Nie, dziękuję.
Poradnik świadomego pacjenta